Od czasu pamiętnego spotkania z zielonym brzdącem (
larwą pasikonika), o wiele uważniej przyglądam się trawom, zaroślom, trzcinom oraz cieniom na liściach, wypatrując mniejszych i większych owadów. Z lekkim, acz bezpodstawnym zdumieniem "odkryłam" (dotarło do mnie), że różne owady, które dopiero teraz dostrzegam, otaczały mnie zawsze i wszędzie - przez całe życie. Te, które zauważę, wypatrzę i zdążę im się choć przez chwilę przyjrzeć, są tylko maleńkim ułamkiem całego ich bogactwa i różnorodności. To ja, mniej lub bardziej świadomie, dotąd ich nie zauważałam, (p)omijałam i bojaźliwie unikałam. Teraz, z aparatem w ręku wręcz łaknę tych spotkań z owadami. Pewnie, że wystraszyłabym się, gdyby jakiś wielki, "straszliwy", włochaty, buczący lub bzyczący, a przede wszystkim pojawiający się nagle ROBAL usiadł na mnie lub wplątał się we włosy. Jak dotąd jednak, nic takiego się nie wydarzyło, wręcz odwrotnie - to ja muszę się starać, by ich nie spłoszyć i móc chwilkę z nimi pobyć.
Pasikonika zielonego, już dorosłą samicę, wypatrzyłam właśnie na źdźble wysokiej trawy nieopodal ścieżki, którą wracałam ze swojej wyprawy. Właściwie wcale go nie widziałam, był zielony i dobrze zakamuflowany, ale jakieś nienaturalne zgrubienie wśród traw przykuło moją uwagę. Podeszłam powoli, przyglądałam się przez dłuższą chwilę i... zobaczyłam go!
Pasikonik pozwolił mi się sfotografować i nie umknął podczas sesji. Po jej zakończeniu odeszłam szczęśliwa, że nie (za bardzo) zakłóciłam jego spokój i nie zmieniłam planów odpoczynku (czatowania?) na źdźbłach traw. Bo to, że miał mnie na oku nie ulega wątpliwości!